Pamiętacie Dorotę i Miłosza? Kiedyś opowiadałam Wam o tym, że planując z nimi miłosną sesję zdjęciową nie spodziewałam się, że zdecydujemy się na czarno-białe kadry. Tak nam się spodobał ten efekt surowości, konkretu, światła i cienia, że postanowiliśmy zrezygnować z kolorów również przy sesji ślubnej. Tej parze bardzo pasuje taka oszczędność w środkach wyrazu – on jak rockman, który uciekł z koncertu prosto przed ołtarz, a ona jak bogini srebrnego ekranu z dawnych lat. Razem są wyraziści i tak cudownie się uzupełniają, że niczego więcej nie potrzebują do szczęścia. Nawet na zdjęciach!
Klimat sesji z założenia miał być właśnie taki: niby z założenia pozbawiony romantyzmu, a przez to właśnie… szalenie romantyczny. Za tło służyły nam betonowe ściany, a nastrój robiły nie żadne lampiony, tylko światła przejeżdżających aut. W efekcie stworzyliśmy prawdziwe filmową historię, w której tych dwoje cudownie zagrało swoje nowe życiowe role.
Należy im się Oscar, prawda?